Nawet nie jestem w stanie sobie
przypomnieć kiedy Stany Zjednoczone pojawiły się na moim celowniku. Na początku
studiów już na pewno, a po 3 roku studiów udało mi się w pełni zrealizować
chyba moje pierwsze największe marzenie jak do tamtego czasu, ale od tego
właśnie momentu zaczęłam marzyć lawinowo.
Najpierw było podekscytowanie,
potem trochę papierków, camp i podróże. Wizja czterech miesięcy w kraju
wolności i możliwości napawała mnie o zawrót głowy, plany mnożyły się z minuty
ma minutę i w konsekwencji jeszcze przed samym wyjazdem miałam rozplanowanych
15 różnych tras, łącznie z cenami biletów, dokładnymi przejazdami czy miejscami
wartymi odwiedzenia, nic, że jeszcze nie wiedziałam z kim ostatecznie będę
podróżować. Zostawałam na wschodnim wybrzeżu, siedziałam pod palmami na
Florydzie, odwiedzałam rodzinę w Chicago i ostatecznie zawsze docierałam do
tego wymarzonego kawałka ziemi, którym była dla mnie Kalifornia. Właściwie
tylko to miałam w głowie – zdjęcie na plaży w Santa Monica.
Do Muzeum Historii Naturalnej zabrał nas mój kolega z podstawówki Kenward, z którym spotkaliśmy się po raz pierwszy od ponad 10 lat na dłużej niż godzinę. Jest on rodowitym Nowojorczykiem nie tylko z dowodu, ale i krwi. Na moje marzenia o zwiedzeniu Stanów za każdy razem radośnie stwierdzał, że i tak nie znajdę żadnego lepszego miejsca niż Nowy Jork. Zdjęcie jego autorstwa.
Nie wiem czy już się domyśliliście,
ale do Kalifornii nigdy nie dotarłam. Pracowałam w miasteczku osadzonym w samym
środku drogi między Hampton’s a Nowym Jorkiem. Trzy miesiące z grupą głównie
Anglików. Dwie godziny od Nowego Jorku, godzinę od Hampton’s. Mocno
zazdrościłam im wypłat w funtach, bo złotówki wypadały z karty kredytowej
bardzo szybko. Do tego, a jakże, doszedł chłopak. Wiecie, weekendy w Central
Parku, pocałunki na krótkim molo nad naszym prywatnym jeziorem pod
rozgwieżdżonym niebem, a do tego wszystkiego on był muzykiem. Na moje szczęście
równie spłukanym co ja. Zaczęliśmy nowy, własny plan, który nie miał nic
wspólnego z żadnym z tych wcześniej wspomnianych 15. Siedzieliśmy na stołówce i
krok po kroku szukaliśmy najtańszych autobusów, najlepszych połączeń i miejsc,
które koniecznie chcemy zobaczyć. Nie będę ukrywać, że oprócz naszych chęci
kwestie ekonomiczne bardzo nam pomogły w planowaniu. Mega Bus na 1,5 miesiąca
przed planowaną podróżą uraczył nas wieloma biletami nocnych przejazdów poniżej
$5 czy $10 m.in. z Atlanty do Nowego Orleanu co pozwoliło nam zaoszczędzić i na
transporcie i na noclegu. Wtedy na tę myśl byłam podekscytowana jak nigdy,
dzisiaj nie mogę sobie przypomnieć jak przy 39 stopniowej gorączce mogłam
przejechać w nocy prawie 9 godzin autobusem z klimatyzacją, która sprawiała, że
krew w żyłach zamarza. Tak jednak było, tanio i ekscytująco. Nie zawsze
lądowaliśmy w ciekawych miejscach, bo Columbus w stanie Ohio raczej nie należy
do najbardziej obleganych turystycznie miejscowości, ale cieszyliśmy się jak
głupi ze wszystkiego co nas spotykało. Ostatecznie zatoczyliśmy małe kółeczko,
a naszym hasłem przewodnim była muzyka.
Może kiedyś opiszę tę niesamowitą
podróż, ale dziś mogę tylko powiedzieć, ze pewnie mogliśmy wybrać lepiej, ale
nigdy bym nie chciała tego zmienić. Chociaż wiele osób się krzywiło na nasze
wybory, od mojej cioci nawet usłyszałam, że już mniej ciekawej trasy chyba nie
mogliśmy obrać, ach ci Amerykanie nic nie rozumieją :)
Dlaczego tak? Ameryka i muzyka. Waszyngton,
żeby poczuć władzę, Atlanta i Savannah z mojego zamiłowania do czasów wojny
secesyjnej, Nowy Orlean, bo to po prostu miejsce, które trzeba poczuć,
Nashville i Memphis dla niego i dla country, Chicago dla rodziny, Columbus z
przypadki, Filadelfia z ciekawości i Nowy Jork z tęsknoty i dla pięknego
zakończenia.
Pierwsze kroki w Nowym Orleanie, małe dla ludzkości - wielkie dla mnie!
Tak wyglądało moje pierwsze
zetknięcie z USA i jest to właściwie tylko taki wstęp, ponieważ szykuje się
nowy projekt, który wepnie kolejną pinezkę w mapę moich marzeń. W maju szykuje
się wyjazd do tego mojego Holy Land – stanu Kalifornia. Tym razem z głową pełną
innych marzeń, planów i oczekiwań. Zobaczymy co z tego będzie, a w następnym
poście o pierwszych przygotowaniach do wyjazdu.